Całkowite zaćmienie Słońca – 22.07.2009 ChinyWielki sukces i maleńka porażka
Zobaczyć na własne oczy całkowite zaćmienie Słońca... - czy jest pośród nas ktokolwiek, kto nigdy nie miał takiego marzenia? Pomimo tego, iż nie jestem entuzjastą zjawisk zakryciowych, dałem się uwieść magii jaką prezentuje znikające Słońce. Ech... przeżyć to na własnej skórze... choćby raz w życiu...
No i stało się. 22 lipca 2009 rano, na małym skwerku tuż nad rzeką Qiantang w Hangzhou w prowincji Zhejiang w Chinach, uzbrojony w moją nową 450D, podpiętą do pożyczonego od Marcina Sienki MTO 11CA, zawieszonego na szwagrowym statywie, czekałem na najbardziej niezwykły spektakl jaki funduje nam natura.
Ale po kolei: Ja i moja wyprawowa ekipa – Ania czyli moja lepsza połowa, oraz Bartek i Gosia, to jest mój brat i niedoszła bratowa, dotarliśmy do Hangzhou w przeddzień zjawiska. Na miejscu dołączyli jeszcze Roberciu, z którym spisałem się na forum na wspólną obserwację zjawiska i Ying, jego chińska znajoma „z trasy”. Pozostawiliśmy nasze graty w hostelu. Ekipa pojechała rozejrzeć się przy West Lake, a ja z Anią wybraliśmy się na małe rozpoznanie, by znaleźć najlepsze miejsce na oglądanie zaćmienia. Jeszcze przed wyjazdem obstawiałem miejscówkę nad brzegiem rzeki – tam też się skierowaliśmy. Droga biegnąc poprzez zielona wzgórza dochodziła do małego placu nad którym, na wzniesieniu, stała majestatyczna Pagoda Sześciu Harmonii. Nie odmówiliśmy sobie wejścia na sam szczyt 800-letniej budowli. To był dobry ruch – oprócz fenomenalnego widoku na rzekę i prawobrzeżne Hangzhou, mieliśmy doskonały wgląd na sytuację w przypadku konieczności „manewru wymijającego”, czyli ucieczki przed ewentualną chmurą. Okazało się, że rzeka ma w tym miejscu znaczną szerokość, co gwarantowało niczym nie ograniczany widok na południowy wschód. Bezpośrednio na nabrzeżu jak okiem sięgnąć w obydwie strony biegła szeroka ulica, a na placu pod pagodą był postój taksówek. W razie Niemca dawało to doskonałą możliwość do przemieszczenia się spod chmury w inne miejsce bez ryzyka błądzenia pomiędzy okolicznymi wzgórzami. Co więcej – nawet w przypadku braku taksówki problem rozwiązywała wypożyczalnia rowerów znajdująca się przy placu ;). Miejsce było idealne. Wystarczyło tylko znaleźć punkt na rozłożenie sprzętu. Zeszliśmy na dół. Między nadbrzeżną ulicą a wypożyczalnią rowerów był mały, zaciszny placyk otoczony zielenią. „To będzie tu” – pomyślałem – coś niezwykłego musi być w tym miejscu, w końcu właśnie tutaj wybudowali pagodę... ;) Było upalne, słoneczne popołudnie, po niebie pełzły cumulusy. „Gdyby jutro była choćby taka sama pogoda...”. Po przetestowaniu sprzętu wróciliśmy do hostelu. Niestety prognozy na następny dzień były fatalne. Opady, lokalne burze w nocy i rano, załamanie pogody. Wieczorny spacer nad West Lake utwierdzał w złym nastroju. Niebo zaciągało się cirrusem. Zbliżał się front.
Dzień zaćmienia. Budzik nastawiony na 6.00 ale budzę się o 5. Za oknem całkowite zachmurzenie. Czy jest w ogóle sens się fatygować? Wstajemy mimo wszystko. Na miejscu jesteśmy przed 7.00. Zachmurzenie nadal 100%, do tego lekka mgła. No i temperatura... jest niemiłosiernie duszno, ciężko się oddycha, pot ścieka po skroniach. Hangzhou daje odczuć w sposób jak najbardziej dosłowny, że leży w klimacie subtropikalnym wilgotnym. Słońce zdaje się przedzierać przez grubą warstwę cirrostratusa. Pod spodem przemykają wredne chmurki co chwila przesłaniając wątłe światło Słońca. Nie widzimy swoich cieni. Będzie ciężko, ale jest nadzieja. Pierwszy kontakt – dokładny moment zasłonięty przez chmurę, ale widzę, że coś się zaczyna wgryzać. Zaczyna się. Faza częściowa to istny horror. Huśtawka nastrojów – Słońce wychodzi zza niskich chmur, trzaskam zdjęcia, euforia. Zachodzi – nerwowość i irytacja.
W zenicie i na północ jest trochę mniej niskich chmur, nad jeziorem chyba lepiej widać, rzucam propozycję przeniesienia się dalej. Dochodzimy do wniosku że gwarancji pogody nie ma już chyba nigdzie i będzie jak ma być. 9.20 – Słońce od dłuższej chwili całkowicie zachmurzone.
Siadam zrezygnowany, Ania usiłuje mnie pocieszyć – będzie dobrze! Zaraz się rozchmurzy! Jeśli się rozchmurzy to będzie cud.
Mijają minuty, chmury gnają jak szalone, wyłania się wąziutki sierp przysłoniętego Słońca.
Jest! Jest szansa!!! Wszyscy w gotowości – ja przyklejony do wizjera aparatu – Ania z dłońmi na filtrze MTO.
Ściągać!?! Jeszcze chwilka... Teraz!!! Drugi kontakt! Robi się totalnie ciemno, zapalają się latarnie, chinole robią zdjęcia z fleszem. Ja uwieczniam najdłuższe zaćmienie jakie będzie nam dane ujrzeć, nieco bardziej fachowo.
Nie robi się ani trochę chłodniej, pot zalewa mi oczy. Przez grubą warstwę cirrusa prześwituje korona słoneczna – gołym okiem jest pomarańczowa. Rozproszone światło nadaje tarczy Księżyca pomarańczowo-brunatne zabarwienie. Robię mnóstwo zdjęć. Na krótszych czasach widać protuberancje. Kątem oka widzę kogoś obok, odwracam się – jakiś śmieszny chiński dziadek przez całe zaćmienie patrzy mi przez ramię w wyświetlacz aparatu!
Wymieniamy porozumiewawcze uśmiechy, kciuki w górę i „hen hao!”. Wracam do focenia. Łapię Anię za rękę – udało się, podziwiaj, to mój prezent rocznicowy dla Ciebie... :) Kilkanaście sekund na przyjrzenie się zjawisku. Zbliża się trzeci kontakt. Siadam z powrotem przy aparacie – trzeba złapać pierścień! Pierwsze promienie przedzierają się zza tarczy. Przejaśnia się, filtr ląduje z powrotem na obiektywie.
Udało się!!! A jednak!!! Przybijamy piątkę z Roberciem, siadam wykończony na murku. Dłonie trzęsą mi się jak galareta, nogi mam jak z waty. Jestem totalnie wyczerpany. Ale jednocześnie ogarnia mnie wielka ulga... Udało się... Nie mogę jeszcze uwierzyć w to wszytko. Dochodzę powoli do siebie, wracam focić fazę częściową. Podchodzi jakiś Włoch z kamerą i robi ze mną wywiad, nie pamiętam co mówiłem, wziął mnie trochę z zaskoczenia bo nie widziałem go wcześniej w pobliżu. Pyta czy udało mi się zrobić jakieś zdjęcia – pokazuję kilka. Chińczycy próbują robić zdjęcia tego, co widać w moim wyświetlaczu. Pogoda jakby lepsza. Niskie chmury rozpierzchły na dobre. Został cirrostratus ale nie chroni przed żarem który leje się nieba. Czekam na czwarty kontakt już na spokojnie. Zaćmienie zakończone sukcesem. Nareszcie :)
Została jeszcze jedna część widowiska – przypływ na Qiantang. Przechodzimy na drugą stronę ulicy. Ma się rozpocząć o 11.30. Czekamy w tłumie Chińczyków. Czas mija... Przypływu nie ma. Robi się niemiłosiernie gorąco. Dochodzi 13, nic się nie dzieje... Dajemy za wygraną. Może kiedy indziej. Teraz czas na zimne piwko i pierożki! W końcu nie jedliśmy nic od wczoraj... ;)
Mała uwaga co do zdjęć: Przyznaję - niestety nie są do końca ostre. Nie potrafię wytłumaczyć do końca dlaczego. Faza częściowa przed i po maksimum wyszła prawidłowo, przez całe zjawisko nic nie grzebałem z ostrością, ale faza maksymalna nie wyszła dobrze. Może zaparowana optyka? Przyjmijmy jednak że to brak umiejętności fotografującego ;) No cóż, bywa. Widać trzeba będzie zaliczyć jeszcze jedno zaćmienie... :)
Podsumowując: Warto było przejechać pół świata żeby to zobaczyć. Warto było targać statyw i sprzęt w upale. Dla tych, którzy mają jeszcze jakieś wątpliwości – tak, warto jest rzucić w kąt wszystkie trywialne, codzienne sprawy, kupić bilet, spakować się i pojechać, bo to co się mówi i pisze o potędze tego zjawiska to wszytko prawda. Zdjęcia i filmy niestety nie oddają tego co się dzieje podczas zaćmienia. Emocje jakie się wtedy przeżywa i wspomnienia jakie pozostają, są warte o wiele więcej niż środki które przeznaczymy na taką wyprawę. Nie ma zmiłuj, to po prostu trzeba przeżyć!!!
PS: Dalej można nie czytać, ale są osoby którym winien jestem kilka słów podziękowania:
Ania – za to, że chciałaś ze mną pojechać, za zdejmowanie i zakładanie filtru w krytycznych momentach, no i za słowa otuchy i podtrzymywanie nadziei przy tej fatalnej pogodzie.
Marcin Sienko – za pożyczenie MTO. No i za potężną dawkę inspiracji, bez której nadal uważałbym pomysł jechania na drugi koniec świata na zaćmienie za nonsens.
Michał Jakubowicz – za to, że, jak przystało na porządnego szwagra, odstąpił mi swój statyw na te 3 tygodnie ;)